Leżała i nie mogła zasnąć. Zaczęło świtać.
- Super, kolejny dzień zrypany. Nie ma szans, że wykonam dzisiaj jakąkolwiek dobrą robotę w pracy. A takie miałam ambitne plany, „Nowy tydzień – nowa energia!”, jasne…
W. nie mogła się nadziwić fenomenowi – bo zjawisko to zdecydowanie za słabe słowo – niemożności zaśnięcia właśnie w te noce, gdy człowiek najbardziej potrzebuje solidnej dawki snu (przy czym w pozostałe noce sen przychodził W. z łatwością): przed wczesną pobudką, wyjazdem czy innym ważnym wydarzeniem albo trudną rozmową z klientem. Tym razem W. próbowała się przygotować na zalew obowiązków, maili i zadań po powrocie z L4 trwającego aż tydzień.
- „PRZED” – to bardzo kluczowe słowo. Masakra, nie dam rady. Po prostu NIE DAM RADY.
Mijały kolejne minuty i, gdy już W. zaczęła godzić się z myślą o kolejnym trudnym dniu, pojawiły się rozkminy.
- Że też człowiek wyspany nie jest w stanie myśleć na takim poziomie. Niemal, jak gdyby mój iloraz inteligencji wzrósł o jakąś połowę, a przenikliwość zaczęła przechodzić przez dodatkowy wymiar.
Dzisiaj rozkminy dotyczyły wspaniałych wizji przyszłości, poprzedzonych logicznymi krokami, które doprowadzają do poczucia szczęścia i spełnienia (dla W. na ten moment terminy te były sobie równoważne). Ni mniej, ni więcej, a perfekcyjny plan na wspaniałe życie. Bonusowy przypływ energii i nadziei też był przyjemną odmianą. Szkoda tylko, że to, co teraz wydawało się być takie jasne i jak najbardziej wykonalne, w świetle coraz szybciej nadchodzącego dnia znajdzie się poza zasięgiem, a to bo po pracy nie zostanie ani krzty sił do wykorzystania albo trzeba będzie poćwiczyć, albo coś zjeść – oczywiście zdrowego (czytaj: wymagającego długiego czasu przygotowania bądź grubego portfela, a z oboma tymi zasobami u W. było raczej krucho). Innymi słowy, W. znajdzie sobie idealną wymówkę, żeby zrobić wszystko, TYLKO NIE pierwszy krok tak metafizycznie wręcz jej objawiony w dzisiejszej fazie przejściowej między snem a jawą.
*
Czas płynął, a raczej pędził nieubłaganie i ledwie W. zauważyła, a już zostało jej tylko pół godziny do wylogowania się z tych przeklętych aplikacji kontrolujących jej zdalną pracę/życie i zapomnienia (przynajmniej na resztę dnia) o bezsensownych godzinach spędzonych na ciągłym klikaniu, mrużeniu oczu i stukaniu w klawiaturę. Ewentualnie na ogarnianiu się po mikro zawałach, ilekroć rozlegał się sygnał nadchodzącego połączenia albo wiadomości od współpracowników/towarzyszy niedoli, wybijający ją z zadania, którym się aktualnie zajmowała w niczym niezmąconej, samotnej ciszy otaczających ją czterech ścian.
Dopiero wtedy, jakby w przebłysku świadomości, że istnieje świat poza dwoma ekranami przed jej nosem, przypomniała sobie swoje nocne przemyślenia.
- Czyli jednak dałam radę, jakoś przetrwałam. Tylko dlaczego muszę tak mocno przeżywać strachy przed wyzwaniami stojącymi przede mną w najbliższej przyszłości, skoro 99% z nich nigdy się nie spełnia? Rozumu trochę mam, statystykę na studiach też zdałam, więc wydawałoby się, że powinnam umieć wyciągać wnioski z przeszłości albo chociaż być w stanie oszacować prawdopodobieństwo wystąpienia tragedii, ale nie! Mój analityczny i logiczny umysł jednak nie jest taki analityczny ani logiczny. Ani rozumny, tak żeby być zupełnie szczerą.
A wracając do tragedii – jaka by ona właściwie miała być? Przecież raczej nie zapomnę nagle wszystkich słów z mojego ojczystego języka, więc chyba mogę mieć nadzieję, że będę w stanie ułożyć i wypowiedzieć jedno czy dwa zdania do przełożonej albo kolegi z pracy? Podobnie, nie stracę w jednej sekundzie umiejętności, które nabyłam już lata temu i którymi posługuję się na co dzień od nie pamiętam kiedy, które to przynoszą mi kasę „na chleb”? Naprawdę małe są szanse, że nie podołam. A jednak moje największe lęki dotyczą właśnie tego. Że zawalę. Że nie wywiążę się z powierzonego mi zadania. Że zwyczajnie „nie dowiozę”. Że kogoś (nie daj Boże!) ZAWIODĘ.
A tu proszę, dzień pracy prawie skończony, a ja wciąż żyję! Niesamowite. No dobra, ale co dalej z dzisiejszym dniem? Zacznę od odpoczynku, przecież mi się należy. Ale żeby nie był całkiem bierny, wskoczę na orbitreka i tam, podczas zdrowego, odpowiedzialnego wysiłku fizycznego, pozwolę sobie na kolejny odcinek serialu, który chociaż na godzinkę pozwoli mi zapomnieć o problemach. A potem co? Będę spocona, więc trzeba będzie się umyć. Ale w sumie jutro wieczorem mam wyjście na miasto, a w środę muszę założyć sukienkę, więc bezpiecznie będzie już dzisiaj ogolić nogi, żeby w ogóle móc tę sukienkę odsłaniającą łydki z czystym sumieniem (bez trwogi o wzburzenie jakiejkolwiek osoby, która mogłaby zobaczyć choć jeden włosek na mojej nodze) założyć. Czyli nie prysznic, a kąpiel. Czyli kolejna godzina z głowy. A, no i trzeba będzie coś zjeść, a najpierw do zjedzenia przygotować. A potem posprzątać kuchnię, żeby jutro rano nie zrujnować sobie humoru widokiem brudnych naczyń albo bezskuteczną próbą znalezienia czystych elementów zastawy potrzebnych do cywilizowanego zjedzenia śniadania. A, no to „przy okazji” jeszcze wrzucę pranie. Po godzince trzeba będzie je rozwiesić. To może „w międzyczasie” wyprasuję sobie kilka ubrań, które od tygodnia już chciałam założyć, ale nigdy przed wyjściem z domu nie miałam czasu na odprawienie rytuału prasowania? Oczywiście – żeby nie marnować czasu i dbać o ciągły rozwój mózgu – podczas prasowania posłucham sobie najnowszych odcinków z moich ulubionych jutubowych (Czy w myślach mogę tak to napisać? A zresztą, czy ktoś mnie za to pozwie?) kanałów popularnonaukowych. Okay, kolejne dwie godziny z głowy. Czyli zostaje mi -0,5 godziny do czasu, kiedy powinnam pójść spać, żeby wyspać się przed jutrzejszym, dokładnie tak samo wymagającym, jak dziś – dniem. Och, wspaniałe me życie.
*
Patrząc z boku, można by dojść do wniosku, że W. miała naprawdę ogarnięte, dobre życie – męża, pracę, dyplom renomowanej uczelni, zdrowie. Wszystko to przy braku dzieci (czyli braku „prawdziwej” odpowiedzialności i obowiązków, jak niektórzy mądrzy sądzą) czy kredytu. Nic, tylko na prawo i lewo rozdawać autografy i rady na życie, jak z obrazka!
Jednak prawdziwa W. miała nigdy niekończącą się listę rzeczy do wykonania. Brakowało jej czasu i pieniędzy na wymarzone podróże, a nawet na upragniony wieczór poza domem, pozbawiony pośpiechu i strachu o budżet czy o czas „stracony” w restauracji, a nie spędzony na realizowaniu kolejnego kroku na ścieżce kariery czy innego samorozwoju. Bo przecież zawsze można robić coś lepiej, sprawniej, bardziej świadomie (szczególnie w dzisiejszych czasach) albo odpowiedzialnie, z inwestycją na przyszłość. Prawda?
Nie mówiąc już o wiecznie obecnym poczucia niedopasowania, które było jej najwierniejszym towarzyszem, odkąd pamiętała. Nieważne, co robiła albo gdzie się znajdowała, nigdy nie czuła się w pełni częścią grupy. Wręcz przeciwnie, niejeden raz doświadczyła sytuacji, że nastrój spotkania odczuwalnie (przynajmniej dla niej) się pogarszał, gdy tylko przekraczała próg baru albo mieszkania „przyjaciół”. Do tego należałoby dodać historie ze wspólnych wypadów, zawsze mniej ciekawe w porównaniu z tymi, które słyszała jedynie z opowieści. Nawet dokładnie w tej samej ekipie, tylko z nią jako dodatkiem, jakimś magicznym sposobem wycieczki nie były tak fascynujące ani bogate w wydarzenia. Ba! Nie były nawet przyjemne. Niektórzy mogliby powiedzieć, że osoby opowiadające komuś historie ze swojego życia (zwłaszcza utalentowani wodzireje towarzyscy) często ubarwiają okoliczności prezentowanych zdarzeń, zmieniają fabułę albo dodają pikanterii. Ale takie wytłumaczenie nie znajdowało odbiorcy w W. A z tego płynął tylko jeden właściwy wniosek – to z nią było coś nie tak.
Dla lepszego obrazu osoby W., warto nakreślić krajobraz jej zawodowego życia. Otóż W. nie znalazła do tej pory stanowiska ani nawet dziedziny, w których czułaby, że jest to jej powołanie. Sytuację utrudniał fakt, że była zdolna. W szkole – najlepsza uczennica, zawsze czerwony pasek na świadectwie, ale to jeszcze nic – na jej koncie było kilka lat zakończonych ze średnią ocen 6.0. I znowu, wydawałoby się, że jest to sytuacja najlepsza z możliwych, takie chłonne, mądre, wręcz genialne dziecko! Duma dla rodziców! Z tym, że jeśliby się odrobinę głębiej zastanowić nad znaczeniem takiej średniej ocen, to można by zauważyć, że jest to bycie wybitnym z absolutnie każdego przedmiotu. Bo właśnie to oznacza słowo „celujący” = „wzorowy” = „idealny”. W wieku szkolnym – wydawałoby się – nie oznacza to nic złego, ale później? Jeśli człowiek na progu dorosłości, stojący przed wyborem konkretnego kierunku studiów albo już pracy, jest dobry (a nawet ponadprzeciętny) we WSZYSTKIM, to co właściwie ma wybrać? Co jest jego przeznaczeniem? Z czym ma związać swoje całe przyszłe życie? Ale smutną prawdą jest, że tak głębokie przemyślenia na temat realnego tragizmu takiej osoby, omijają szerokim łukiem większość niewinnych, nieświadomych dusz. Tak było również z otoczeniem W., jej rodzicami czy nauczycielami. I mamy gotową receptę na poczucie niezrozumienia i osamotnienia już od najmłodszych lat. Możemy też w tym miejscu dorzucić do wewnętrznego kotła W. ciągłą presję na doskonałość i ambicję dorównania do poziomu wynikającego z jej reputacji. Uczciwie trzeba przyznać, że były one narzucone przez samą W., ale to właśnie czyniło je o wiele mocniejszymi, bliższymi, a zatem trudniejszymi do zignorowania. Czasem to my sami jesteśmy swoimi największymi wrogami, W. wiedziała o tym doskonale.
*
Wysoko rozwinięta samoświadomość i analityczny umysł W. doprowadził do tego, że perfekcyjnie zdawała sobie sprawę ze swojego obecnego położenia, a także z jego przyczyn. Gorzej sprawa się miała z rozgryzieniem, jak aktualną sytuację zmienić.
Na przestrzeni lat W. podejmowała się różnych zajęć „pobocznych”. Kaligrafia, fotografia, montaż filmów, szachy, a nawet joga – to tylko niektóre z nich. No i oczywiście śpiewanie. Wszystkie te zajawki były przynajmniej przez jakiś czas naprawdę ekscytujące i dawały W. chociaż chwilowe przekonanie, że jej życie ma sens, że można robić coś, co daje satysfakcję i radość, co pomaga wstać rano z łóżka z autentycznym uśmiechem na ustach. Czasem wcześniej, czasem później, jednak zawsze ten stan się kończył – a to podekscytowanie gdzieś ulatywało, a to kurs dobiegał końca, a to fundusze się wyczerpywały, a kiedy indziej jeszcze zaczynało brakować czasu lub pomysłów, jak dalej rozwijać aktualne zainteresowanie. Jednym słowem – wypalenie.
Wyjątkiem od reguły zdawał się być śpiew. Jakby nie patrzeć, W. występowała na scenie – z przerwami – od ponad dekady. W dodatku przynosiło jej to radość, adrenalinę, poczucie celu, a do tego jeszcze dochodziły pozytywne reakcje od słuchaczy.
W. nigdy nie uczęszczała do profesjonalnej szkoły muzycznej (w natłoku nauki do zwykłej szkoły zawsze brakowało na to czasu), nie ukończyła ani jednego kursu, ani tym bardziej – nie uzyskała żadnego dyplomu. Pojedyncze lekcje u różnych nauczycieli na przestrzeni lat nie stanowiły odpowiedniej za to rekompensaty. Mimo to, W. naprawdę lubiła śpiewać. Uwielbiała występować przed ludźmi z repertuarem, który poruszał i wzruszał. Były to nieliczne momenty, kiedy czuła, że „rozmawia” z innymi ludźmi o czymś naprawdę istotnym, o czymś „więcej”.
Problemów ze śpiewaniem było kilka. Już pomijając poczucie braku odpowiedniego poziomu wokalnego, które towarzyszyło W. czasem z tyłu głowy, a przez większość czasu bardziej z przodu, W. nie stworzyła nigdy własnego utworu, nie potrafiła komponować (do tego przydałaby się jej chociaż umiarkowanie dobra umiejętność gry na dowolnym instrumencie), nie umiała też pisać własnych tekstów. Dla uściślenia – nigdy tego tak na serio nie próbowała, no ale chyba takie rzeczy się po prostu wie? To wszystko, połączone z kilkoma przypadkami, gdy usłyszała, że zafałszowała albo pomyliła tonacje, sprawiało, że W. głęboko wierzyła, że śpiewać po prostu nie potrafi. Oczywiście większość widzów ją chwaliła, twierdząc przykładowo, że jej „anielski” głos przenosi ich do krainy łagodności. Ale co z tego, skoro te osoby albo były z nią spokrewnione, albo były jej znajomymi, albo (dla niespełniających poprzednich kryteriów) zwyczajnie nie potrafiłyby jej otwarcie skrytykować?
Więc tak to leciało – praca, obowiązki, brak prawdziwych przyjaciół, brak pasji. Problemy ze snem to przy tym pikuś, prawda?
*
Przez większość czasu W. radziła sobie z tym wszystkim, czy to dzięki natłokowi zajęć, czy dzięki powierzchownym spotkaniom z rodziną albo ze znajomymi, które odrywały jej głowę od tematów nawet lekko zbliżonych do egzystencjalnych. Dobry sposób na zapomnienie znalazła też w oglądaniu filmów i seriali, a było to stosunkowo wcześnie w życiu. Oglądała pozycje tylko starannie wyselekcjonowane i zapisane uprzednio na liście do obejrzenia. Kryteria znalezienia się na takiej liście były różne: dobry zwiastun, wysoka ocena w ulubionym filmowym serwisie W., recenzja albo bezpośrednia rekomendacja pochodząca od osoby, której zdanie W. szanowała, szeroko pojęta wartość ruchomego obrazka. Niezależnie od spełnionego kryterium, czas spędzony na oglądaniu filmu lub serialu z listy nigdy nie był stracony, bo prędzej czy później prowadził do wykreślenia danej pozycji z listy. I tylko to się liczyło.
Co jakiś czas zdarzały się jednak momenty, a raczej dni, gdy wszystkie braki egzystencjalne W. zaczynały rosnąć i przybierać na masie, coraz bardziej przytłaczając W. Działo się to w najmniej oczekiwanych chwilach, najczęściej, gdy nic obiektywnie trudnego czy złego jej specjalnie nie dotykało. Po prostu pewnego dnia kolejny mail od klienta, niczym niewyróżniający się pośród miliona swoich poprzedników, nagle przelewał czarę i sprawiał, że zasłona zazwyczaj skrzętnie ukrywająca mroczną stronę życia W., opadała. A widok, który się za nią roztaczał, nie należał do tych, które łatwo wyprzeć z pamięci. Toteż przez następnych kilka dni W. osuwała się coraz głębiej i głębiej spiralą bezsensu i bezsiły, odgradzając się od ludzi jeszcze bardziej. Bo jak tu rozmawiać z innym człowiekiem o czymkolwiek innym niż bezcelowa egzystencja, gdy tylko ona zaprząta twoje myśli? Z drugiej strony, jak zacząć z kimś rozmowę na taki temat?
W rzeczywistości rozmowy na naprawdę ważne dla W. tematy można było policzyć na palcach jednej ręki. Zazwyczaj jednak epizody „bólu życia” po kilku dniach zwyczajnie przechodziły. Zwyczajnie, przy obecności litrów łez wylanych pod prysznicem albo w aucie.
*
Tego lata jednak miała miejsce szczególna rozmowa między W. a jedną z jej nielicznych prawdziwych przyjaciółek. Ł. przyleciała na kilka dni do Polski i wpadła do W., na ich tradycyjną posiadówę wieczorno-nocną. Chociaż bardziej chyba nocną, bo Ł. należała do czołówki osób o umiejętności wylewania z siebie ponadprzeciętnego potoku słów na minutę, przez wiele minut następujących po sobie bez ani chwili przerwy.
Od lżejszych tematów, dotyczących między innymi niedawnego rozwodu Ł. czy jej problemów zdrowotnych, przez bardziej obojętne pod względem ładunku emocjonalnego zagadnienia, jak obligacje skarbowe albo najbliższe plany zawodowe, po kilku godzinach kobiety przeszły do tych najprawdziwszych tematów, tych zazwyczaj niewypowiedzianych.
I tak W. usłyszała, że mimo lśniącej powłoki zewnętrznej Ł. niemal codziennie zadaje sobie pytanie, kiedy wreszcie ludzie wokół niej przejrzą na oczy i dostrzegą prawdę na jej temat, że nie ma za grosz talentu i jej rubryka w popularnej hiszpańskiej gazecie w ogóle nie powinna się ukazywać? A jej ostatnia książka to tylko marnotrawstwo papieru? A jednak, mijały lata i nikt nie był w stanie zauważyć tak oczywistej dla Ł. prawdy, że jej język jest za prosty, za dziecinny, nie wspominając o tym, że brak mu prawdziwego znaczenia.
- Kurde, Ty serio tak mówisz? – W. nie kryła zdumienia. - Myślałam, że to wersja oficjalna, opowiadana, gdy ludzie Cię nagabują i traktują, jak jakąś gwiazdę, bo wiem, że tego nie lubisz. Byłam przekonana, że to tylko taka taktyka. Wow.
- Oj nie, ja wiem, że tak jest, że taka jest PRAWDA. Tylko jakoś nikt nie chce mi uwierzyć – odparła z rezygnacją Ł.
- Ale to powiedz mi, czy w takim razie robisz to tylko dla kasy? Albo, nie wiem, z przyzwyczajenia? – W. usiłowała zrozumieć, jak to możliwe, że przez tyle lat nie zauważyła, że to, co wychodzi spod pióra Ł., ma dla niej tak niewielkie znaczenie. Wydawało jej się, że za chwilę cała jej wizja na temat przyjaciółki runie.
- I tu się zaczynają schody. Bo szczerze – nie potrafiłabym żyć bez pisania. To mnie napędza, to jest mój sens. Taki już, słuchaj, jest mój tragizm. Nie potrafię funkcjonować bez czegoś, co w każdej chwili może się skończyć. Co POWINNO się skończyć, bo nie ma przecież najmniejszego prawa istnieć.
W. odetchnęła głęboko. Po części z ulgą, że jednak Ł. nie stała się nagle zupełnie obca. Po części zaś próbując przyjąć do wiadomości, że zdarzają się ludzie, którzy mimo ogromnego talentu i obiektywnie wspaniałych jego owoców, nie czują, że to jest właśnie „to”. Nie czują spełnienia. Nie czują, że odnaleźli swoje powołanie i nic ich w tym przekonaniu nie zachwieje.
- Oświecenie. Przeżyłam oświecenie. – W. mówiła o niskiej samoocenie Ł., tej nowej barwie w jej obrazie przyjaciółki, ale równocześnie kwestionowała swoje dotychczasowe podejście do śpiewania.
– Czyli nie muszę czuć całą sobą, że robię „to coś”? Bo wiesz, uwielbiam śpiewać dla ludzi, ale do tej pory nie pozwalałam sobie na nawet pojedynczą myśl, że mogłabym to robić NAPRAWDĘ, na poważnie. Przecież robię to tak ułomnie!
W. opowiedziała Ł. również o tym, jak komplementy, które słyszała, przelatywały przez nią na wylot, jak przez sito, podobnie jak to miało miejsce z Ł. i jej pochlebcami. Ł. zauważyła jednak przytomnie, że wielu osobom, których W. osobiście nie zna, również podoba się jej wokal. W. nie mogła uwierzyć, słuchając o znajomych Ł., którzy co i rusz dzielą się z nią wrażeniami po odsłuchaniu coverów W., dostępnych na YouTube. Nigdy wcześniej ci ludzie nie skontaktowali się z W. bezpośrednio, co więcej –nie miała pojęcia o ich istnieniu.
- Wow. Więc są osoby, które całkowicie bez przymusu mnie słuchają i jeszcze im się to podoba… No OŚWIECENIE, nie ma co.
*
Od pamiętnej rozmowy z Ł. minął już ponad tydzień. Tego popołudnia, po zamknięciu laptopa, W. miała tyle energii, że stwierdziła, że pójdzie na krótki spacer, żeby odciąć się od pracy i przygotować na drugą, o wiele bardziej ekscytującą, część dnia. Nie obchodziło jej, że sąsiedzi zobaczą ją bez makijażu, w wymiętych, niewyprasowanych ciuchach. Teraz wiedziała, że takie błahostki tylko marnują jej czas. Czas, którego ma boleśnie ograniczoną ilość, biorąc pod uwagę jej ambitne plany na jej „nowe życie”.
Wciąż czuła się poruszona, ale w dobrym tego słowa znaczeniu, jakby wyrwano ją ze skorupy, która do tej pory krępowała jej ruchy. Najtrudniej chyba było jej uwierzyć, że tyle lat w najmniejszym stopniu nawet nie kwestionowała tego, że aby coś robić, trzeba być najlepszym, trzeba idealnie pasować do wymogów i przede wszystkim faktu, że gdy już, niczym puzzelek, gładko wypełnia się przestrzeń w świecie człowiekowi przeznaczoną, to się o tym WIE, to się CZUJE. „Bujda!”, jak w takich sytuacjach lubiła mówić Ł. Można robić coś dobrze (co nie znaczy – perfekcyjnie), można dawać ludziom to, czego potrzebują, a przy tym wciąż kwestionować swoje prawo do tego!
Na rozważaniach teoretycznych się jednak nie skończyło. W. przygotowała sobie cały plan, jak przekuć jej dotychczas okazjonalne śpiewanie na regularną aktywność. W tym celu sporządziła listę utworów, które już zna i mogłaby zaśpiewać choćby na zawołanie. Druga lista zawierała piosenki, których wypadałoby się nauczyć, z podziałem na okazje: koncert, granie na ulicy, konkurs wokalny, a nawet ślub czy wesele. Najważniejsza lista jednak to były osoby, z którymi powinna odnowić/nawiązać kontakt, żeby swoje ambitne plany wprowadzić w życie. Wbrew jej początkowym przypuszczeniom, na przestrzeni lat W. poznała całkiem liczne grono osób działających na co dzień w biznesie muzycznym. Napełniło ją to otuchą, bo – owszem – część z nich na pewno nie będzie w stanie albo nie wyrazi chęci jej pomóc, natomiast u pozostałych – już miała szansę.
Z tymi wszystkimi myślami w głowie, W. szła dalej przed siebie wiejską dróżką, chłonąc promienie słońca przyjemnie osiadające na jej skórze. Stwierdziła, że zaraz będzie już zawracać w stronę domu, czuła, że naładowała swój wewnętrzny akumulator sfatygowany po kilku godzinach klikania. Już miała odwrócić się na pięcie, żeby przekuć swój zamiar w czyn, gdy nagle usłyszała gwałtowny dźwięk klaksonu ostro atakujący uszy. Niemal w tym samym momencie zza drzew wyłonił się samochód. Samochód jadący ze zdecydowanie za dużą prędkością.
- Kierowca musi być bardzo pewny swoich umiejętności, skoro zdecydował się na tak szybką jazdę. Przecież przez ostatni tydzień mocno padało, a droga aż lśniła od jej wilgotnej wierzchniej warstwy. Co prawda są kierowcy, którzy celowo przyspieszają na takiej jezdni, wtedy chyba efektowniej wchodzi się w zakręty?
W. tak już miała – wierzyła, że inni ludzie wiedzą, co robią.
Wszystkie te myśli przebiegły przez umysł W. w ułamku sekundy.
Wszystkie te myśli były ostatnimi, jakie przebiegły przez umysł W.
Gdy auto wypadło zza zakrętu i trafiło na malutką przestrzeń, gdzie stała W., w umyśle W. nastała już tylko
C I S Z A
.
65Please respect copyright.PENANASO7UgadAxB
65Please respect copyright.PENANAvAmb7b3bIr
65Please respect copyright.PENANAeeVLm3dnS6
65Please respect copyright.PENANAWqdcMiYAUm
65Please respect copyright.PENANAbclKfEeK4N
65Please respect copyright.PENANAK5dhnK4jit
65Please respect copyright.PENANAo8jestkhwo
czerwiec-lipiec 202465Please respect copyright.PENANAj3oBGwWstk